poniedziałek, 6 października 2014

TŻ, czyli towarzysz-żal

Od wczoraj media huczą o śmierci Ani Przybylskiej. Ludzie na facebooku przekrzykują się kto kochał ją bardziej, dla kogo była większą idolką i jaką to ona nie była wspaniałą aktorką, kobietą i matką. Wszyscy znawcy tematu. Była, to na pewno i samej jest mi jej żal, bo żaden wiek nie jest dobry na umieranie, szczególnie gdy odchodzi piękna, młoda kobieta, która swoim wizerunkiem budziła chyba tylko i wyłącznie sympatię. Żaden wiek nie jest dobry na umieranie, a już na pewno nie ten, który zmusza Cię do pozostawienia trójki małych dzieci samych. Nie ten, kiedy jeszcze całe życie przed Tobą...

Media jednak za kilka dni zapomną i Wy też. Wszyscy tak bardzo teraz wstrząśnięci śmiercią Ani, za kilka, kilkanaście dni, kiedy będzie już po pogrzebie, kiedy już wszystkie programy przemaglują całą jej karierę w tę i z powrotem, również zapomną. Zostanie rodzina, pogrążona w żalu i tęsknocie, które sama dobrze znam i rozumiem.


***
Kiedyś, myśląc o śmierci bliskich osób, zawsze powtarzałam, że każda śmierć jest straszna i chyba lepiej, gdy taka osoba odchodzi nagle, niż cierpiąc podczas długiej i wycieńczającej choroby. Myślałam, że ten czas, który nieuchronnie zbliża chorego do śmierci, czas dla najbliższych, na pożegnanie się, to tylko egoistyczne myślenie tych, którzy zostają. Bo przecież jak można chcieć, żeby nasz najbliższy był chory, byle tylko był. Teraz nie zamieniłabym tego czasu na nic innego. Być może sama stałam się w tej kwestii egoistką, a może zbyt dużo napatrzyłam się w tym roku na odchodzenie najbliższych. Jestem jednak przekonana, że przy całej tej nieuchronności rozstania, ten czas jest prezentem nie tylko dla rodziny, ale i dla samego chorego.

Ile razy czytaliście, że człowiek, dowiadując się o chorobie przewartościował swoje życie, że wyciągnął rękę na zgodę do tych, dla których wcześniej nie miał ciepłego słowa, że starannie zaplanował najbliższą, często krótką przyszłość, że zabezpieczył przyszłość swoich bliskich - nie tylko w tym najbardziej przyziemnym materialnym wariancie, ale i psychicznie. To wszystko wydaje się bardzo trywialne, bardzo błahe i sztampowe. Wszystko brzmi ładnie i górnolotnie, ale sama miałam niechcianą okazję obserwować tego typu zachowania odchodzących. Zachowania, które dają - paradoksalnie - siłę, komfort i spokój obu stronom.

Jeszcze niedawno, myśląc o śmierci najbliższych, nie byłam w stanie wyobrazić sobie tego momentu. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie tego, że to już. Że w jednym momencie ktoś jest, a w drugim już go nie ma i nie będzie. Bałam się tego momentu i tego, że nie będę miała na to siły. I szczerze powiedziawszy, dotąd nie wiem jakim cudem przetrwałam to dwa razy.

***
Pierwszy zachorował jego Tata. Jak to zwykle bywa - zupełnie nagle. Rano było wszystko w porządku, a wieczorem już nie. Diagnoza rozbiła na drobne kawałki świat, który znaliśmy dotychczas. Nie znałam drugiej tak bardzo zżytej ze sobą rodziny, jak oni. Tak ciepłej i otwartej, że szybko poczułam się jej członkiem. Nikt nigdy nie dał mi odczuć, że jestem z zewnątrz, a On wielokrotnie traktował mnie tak, jak rodzoną córkę. Ta relacja nie była sielanką, bo On miał silną, przywódczą osobowość, ale jednocześnie dawał w zamian ogromne poczucie bezpieczeństwa. Nawet mi. Wystarczyło, że gdzieś tam był i dbał tak samo o wszystkich, których uważał za najbliższych. O mnie również. I cieszył się moimi sukcesami tak, jak sukcesami swoich dzieci.

Oni nie spodziewali się, że to już. Ja, zawsze żegnałam się z nim wesołym "do zobaczenia", nawet kiedy było już bardzo źle. Tego dnia nie umiałam już wyjść, bo te słowa nie przeszłyby mi już chyba przez gardło. Byłam z nimi do końca. Tyle mogłam dla nich zrobić. Być, tak jak byłam przez cały czas Jego choroby. Bo choć przeżywałam wszystko razem z nimi, to ta tragedia była przede wszystkim ich.

***
Druga zachorowała moja Babcia. Gdzieś w trakcie trwania Jego choroby, Ona poszła na rutynowe wycięcie pęcherzyka żółciowego, tak mówiła. Miało być laparoskopowo, ale "był drobny stan zapalny, tylko tyle, nie martw się, wszystko będzie dobrze". Wierzyłam i choć chudła w oczach ("to wszystko przez dietę"), to wierzyłam, że wszystko będzie dobrze, że to nie rak. Bo przecież to tak rzadki nowotwór, że to niemożliwe, żeby trafił się akurat nam. Trafił się, a Ona o tym wiedziała od samego początku, ale nie chciała nikogo martwić. Wiedział tylko Dziadek, który raz na jakiś czas puścił farbę, ale nigdy za dużo, po czym twierdził, że i tak źle go zrozumieliśmy. Nie chciałam wierzyć dopóki nie trafiła do szpitala z zagrożeniem życia. Miesiąc po tym, kiedy zabrakło Jego. Od tej pory musiałam pogodzić się z myślą, że to jednak znowu nas dopadło.

Od zawsze była blisko, choć jednak trochę z boku. W dzieciństwie była prawie jak matka, bo tak samo często i intensywnie uczestniczyła w moim życiu i moim wychowaniu. Zawsze ciepła, opiekuńcza i kochająca za dwie Babcie. Nie raz wkurzająca, zawsze wiedząca lepiej i źle znosząca inne zdanie. Ile to razy mówiłam jej "Oj Babcia, Ty to nic o tym nie wiesz!". Ale zawsze była. I znałam ją tak dobrze, że bez najmniejszego wysiłku potrafiłabym teraz przewidzieć jej reakcję czy odpowiedź na każdą drobną sytuację z życia codziennego.

W ostatnim miesiącu życia więcej czasu spędziła w szpitalu, niż w domu, ale wydawało się, że wychodzi jej to na dobre. Że wygląda coraz lepiej. Chyba potrzebowałam w to wierzyć. Odwiedzaliśmy ją, a Ona rozrządzała nami ze szpitalnego łóżka tak, jak to tylko Ona potrafiła najlepiej - "Ty jedź, do domu, bo masz swoje sprawy", "Ty wracaj do pracy, bo sam wiesz, jak ciężko się teraz utrzymać", "Ty koniecznie musisz zebrać i przerobić ogórki". Nikt szczególnie nie protestował, bo wiedział, że spełniając jej prośby sprawimy Jej największą przyjemność. Zawsze lubiła rządzić, a my zawsze się przeciwko temu buntowaliśmy, jednak nie tym razem. Powysyłała nas wszystkich na urlopy, bo czuła się dobrze, a lekarze uspokajali, że to chyba jeszcze nie pora na nią. I znowu uwierzyliśmy, że może być dobrze. A kiedy już wszyscy wróciliśmy, Ona umarła. Wszystko zaplanowała, każdemu nakazała co ma dalej robić, z każdym się pożegnała, pogodziła się z tymi, z którymi zgody potrzebowała. Nie przeczuwałam tego, łudziłam się myślą, że mamy jeszcze czas. W końcu lekarze mówili wcześniej o końcówce roku i tej myśli chwytaliśmy się jak jedynej prawdy. Skoro najgorsze było nieuniknione, to każdy czas zdawał się być lepszy niż teraz. Pożegnałam się jak zawsze i zapowiedziałam się na niedzielę. I dopiero teraz, kiedy przypomnę sobie to pożegnanie, wydaje mi się, że Ona wiedziała, że w niedzielę już jej nie będzie.

***
Nie ma dobrego czasu na umieranie. Nie ma dobrego wieku na umieranie. Ile razy mówi się "szkoda, że umiera młody człowiek, całe życie miał przed sobą. Szkoda, że nie pożył jeszcze roku, dwóch, czy dziesięciu." . Sama często tak mówię, a tak naprawdę zawsze jest za wcześnie i zawsze jest za mało.

Moja Babcia miała 66 lat. Tata Michała miał 64 lata. Ktoś by powiedział, że swoje już przeżyli, mało tego, mieli dobrze i udane życie, ale zawsze wtedy mam ochotę głośno zaprotestować, kiedy tylko pomyślę, ile jeszcze przegapią. Ślub, wnuki, prawnuki... Ile jeszcze mogliby nas nauczyć i dać samą swoją obecnością. I choć na co dzień żyje nam się całkiem dobrze, chociaż śmiech przychodzi całkiem łatwo i bez wysiłku, a ktoś postronny pewnie nawet nie zorientowałby się, co nie tak dawno przeżyliśmy, to jednak ten jeden nowy towarzysz życia z pewnością szybko nas nie opuści i nie pozwoli zapomnieć. I tak jak przez ostatnie tygodnie, jeszcze długo będzie mnie dopadać w najmniej oczekiwanych momentach.

Nie ma dobrego wieku na umieranie. Zawsze jest za wcześnie i zawsze jest za mało.

***

P.S. Dzisiejszy tekst ma zablokowaną opcję komentarzy. To dla mnie bardzo ważny, intymny i osobisty wpis i  potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym opróżnić emocje. Chciałabym, żebyście również i Wy potraktowali go poważnie. Jeśli chcesz podzielić się swoimi przemyśleniami, to zapraszam do napisania maila na adres charlotteswonderland@gmail.com 
Karotka
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Blog template designed by SandDBlast